Reposted from hormeza
Reposted from hormeza
Ten jeden album, który zawsze próbuję zepchnąć na obrzeża umysłu. Zapomnieć, zagrzebać. Jest koncepcja która trafia zbyt mocno w te okropne lęki, które mimo wszystko tkwią zatrzaśnięte i w moich kościach. Ten jeden album, którego unikam, którego nie chcę, żebyś kiedykolwiek poznał. Ale zawsze mnie znajdzie, prędzej czy później.
Tak zawsze znajduje nas lęk, gdy kochamy. Ale co z tego?
Mogę uciekać, mogę nie myśleć. Ale może właśnie od czasu do czasu muszę, żeby kochać tkliwiej, mocniej? Doceniać, że nadal żyjemy?
I może to wtedy mnie znajduje. Nocą przychodzi sen w którym przeżywam sytuacje, które jeszcze się nie zdarzyły. Kóre, mam nadzieję, nigdy się nie zdarzą. Wyobrażone, jedna ze ścieżek wyboru w plątaninie chaosu świata.
Miłość nie jest transakcją. Ale mimo wszystko ma cenę. Płacimy bólem utraty, prędzej czy później. Czy jeśli o tym nie wiesz, czy jeśli wierzysz tylko w bajki "długo i szczęśliwie"- kochasz naprawdę, czy kochasz tylko miraż miłości, odbicie w częściowo przykrytym lustrze? Read More »
Jutro wbijam 34 lvl życia.
To będą bardzo dziwne urodziny, bo przecież przywykłam już do naszej małej tradycji. Tej, w której moja najleosza osoba, mój mąż, zabiera mnie w mniejszą lub większą podróż. W której idziemy do kina albo restauracji, we dwoje. Spędzamy razem czas, celebrując to, co najważniejsze. Przywykłam, że jest dobrze.
Te urodziny trochę się zgubią we wszystkim, co się w tym roku dzieje. Gdzieś w środku moje rozgoryczone dziecko pomyślało, że będą najgorsze w życiu. Najbardziej zaniedbane kiedykolwiek. Jestem nadal maluchem, który lubi świętować. Nic na to nie poradzę. Chyba nawet nie chcę.
Parę tygodni temu wymyśliłam sobie, że w swoje urodziny pójdę do pracy. Jakbym magicznie mogła wypowiedzieć to właśnie życzenie. Niestety, życie nie spełnia ich na pstryknięcie palcem. Niestety trzeba być cierpliwszym, niż nieraz potrafię. Wszystko to proces. Mieszanina wysiłku i tego, czym obdarzy nas chaos. Read More »
6 tygodni od operacji. To własciwie ostatni tydzień. W poniedziałek pewnie wszystko się zmieni. Wrócę do normy. Bedę mogła zacząć znów boksować się ze światem.
Powinnam się cieszyć. Powinnam. Wychodzę przecież z klatki, która mnie dusi, wracam do miejsc które kocham, wracam do planowania kolejnych podróży, wracam do pędu po zielonych poduszkach mchu na polach lawy. Powinnam błyszczeć z radości jak żarówka podłączoną do atomowego reaktora. A zamiast tego gasnę. Odczuwam lęk, który przeszywa i otula, zmieniając mnie w kamień, który patrzy w nagą, skończoną przestrzeń ściany. Nie mogę się ruszyć. Zmuszam się gargantuicznym wysiłkiem, żeby nadal czytać, rysować, planować, piec kolejne ciasta. Kosztuje mnie to więcej, niż sądziłam.
Bo przez te wszystkie tygodnie mogłam, nawet jeśli nie chciałam, zamknąć się przed światem. Myśleć o tym, co zrobiłam, dlaczego i po co. Wyjmować wszystkie przedmioty ze środka, układać po kolei, przypatrywać się. Odbierać i nadawać im kolory. Szalone, przemieszane, przechodzące z jednych w drugie. Read More »
Patrzę, jak marszczysz czoło i ściągasz brwi, czytając mi wiersz. Pionowa zmarszczka miedzy czarnymi kreskami na twarzy, gdy gubisz jego rytm. Przechodzi mnie znowu ten dreszcz wzdłuż kręgosłupa, który budzi pragnienie. Nienasycony głód.
Chciałabym namalować twój portret. Zatrzymać nieuchwytne dosłownością piękno. Przelać miłość, ktora nie ma nazwy w żadnym z języków.
Od jakiegoś czasu przed oczami migają mi, wyraźne jak neony starego sklepu nocnego, w którym kupowałam czteropak piwa i paczkę fajek. Migają i znikają. Twarze. Powidoki. Stubłyski.
Te, których kocham. Te, które zapisały się w pamięci głęboką bruzdą bolesnego momentu. Twarze- lustra spokojnego stawu i ta chwila pomiędzy, zanim wzmoże się wiatr. Zanim do wody wrzuci się kamień.
Twarze, gdy oni piszą i czytają wiersze. Skrobią ołówkiem po papierze odwzorowujac rzeczywistość. Zdradzają mi sekrety. Ten dreszcz we mnie pragnie zachować twarze i momenty na zawsze, uchwycić piękno tego, czego nie umiem nazwać słowami. Read More »
Z listy tęsknot:
Dźwięk, jaki wydają drzewa po deszczu, gdy piją, spragnione. Przyłożyć ucho do kory. Samemu utopić się w szumie.
Najważniejsze przecież to włożyć w to serce.
Znalazłam w sobie, w środku, jeszcze parę rysunków.
2024 przez pierwsze miesiące jest rokiem złamanych kości i nadpękniętych życiorysów.
Zmęczenie.
Po raz pierwszy od dawna mam ochotę nazwać coś, co narysowałam. Zawsze myślę, że tytuły należą się tylko Wielkiej Sztuce. Nie moim bazgrołom w szkicowniku, które i tak nieustannie rozdaję tym, którzy są ważni. Bazgrolę jak dziecko, biegam z sercem na dłoni jak dziecko.
Ale. Niech tym razem będzie, cały czas ywpuszczane z głowy podczas procesu. Gdzieś tam wijące się jak dym, szumiące jak topniejący na dachach w oddali śnieg.
Persefona.
W tym roku spóźniona, nie mogąca wyjść z pełnyh zgnilizny podziemi. Tym razem wolałaby napić się wody Lethe.
Mimo wszystko- ta, która przeżyje. Ta, dzięki której ziemia pod stopami znów zakwitnie i wyda owoc.
Tej nocy, gdy znów zaczęło padać i zasypywać świat śniegiem, śnicie mi się obaj.
To zdarza się rzadko. Zazwyczaj w śnie rozmawiam z jednym bądź drugim, skupiam się na bliskości ciała i czułosci, którego nie ma już w świecie żywych. Tym razem miałam obok was obu, całkiem jak w minionym życiu, kiedy spotykaliśmy się w trójkę, gdy jeszcze żyliscie. W tym śnie było całkiem jak w czasach, gdy nocami siadaliśmy na dachach, rozmawialiśmy i milczeliśmy godzinami. Paliliśmy niezliczone szlugi i śmialiśmy się z bólu, które przypalały w naszych duszach. Żeby tak już nie krwawiły.
Z trójki zostałam sama. Tylko ja żyję dalej, śmiejąc się z innymi ludźmi, nieustennie próbując rzucić. A jednak czasem nadal muszę...
Staję się coraz starsza, starsza niż wam kiedykolwiek będzie dane. Oddalam się od tamtego życia. A jednak nadal jesteście we mnie, głęboko, do śladów na kościach. Read More »
Może trochę na kredyt, ale postanawiam dać sobie jeszcze więcej nadziei, niż do tej pory nosiłam w sercu.
Życie przecież dopiero się budzi. Od tej chwili- wszystko, ciągle, na nowo się zaczyna.
Mam wrażenie, że ten dzień, 29 lutego, jest w jakiś sposob dniem, który nie istnieje. Który się nie liczy.
Co 4 lata chciałam, by działo się w nim coś magicznego. Niezwykłego. Coś zabawnie godnego zapamiętania. Bawię się bowie. nadal jak dziecko wiarą w niemożliwe.
Tymczasem w tym roku, od samego rana, wolałabym, żeby to, co dzisiaj się dzieje, wcale a wcale się nie liczyło. Nie zostało zapisane, dało się zmazać z tablicy życia jak dziecięcy rysunek pylastą kredą.
Niech spadnie deszcz i zmyje wszystko, myślę cichutko. Jak na złość- zza chmur zaczyna wybzierać jakoś senne nadal słońce.
To naprawdę nie był dobry miesiąc.
Czy mogę przespać chociaż ten epilog?