Wiem, że serce mam doskonale elastyczne. Jest przede wszystkim pojemne. Pomyślałam, że wcale nie jest jak przestronny, pokolonialny dom w rustykalnym stylu. Nie. Ono jest jak las.
Nic nie jest poukładane na półkach. Nie jest wcale przedzielone ścianami, przez które nie przewierci się ludzki wzrok i słuch. Nie chroni go dach. Ale moje serce wcale nie potrzebuje ochrony. Jest lasem. Samoregulującym się organizmem.
Czasem dręczy je susza. Czasem spada deszcz, który powinien łamać wszystkie siewki drzew. Ale one są bezpieczne. Moje serce porośnięte jest mchem, który swoją zielenią wpija wszystkie nadmiary. Izoluje ziemię i przestrzeń od siebie. Ziemia nie ma prawa obsunąć się przez strumienie powstałe w czasie ulewy, nie ma prawa zostać rozwiana przez wiatr, gdy jest za sucho. Korzenie które penetrują ją swoim życiem chronione są przed mrozem. Przesuszone powietrze zwilżane jest resztkami wody, które mech oddaje do atmosfery, gdy najbardziej tego potrzeba. Moje serce nie jest domem. Jest lasem. Samoregulującym i elastycznym. Skąpanym w wiosennych promieniach słońca i chłodzony cieniem, gdy korona obrośnie już liśćmi.
W moim sercu jest miejsce dla każdego. Nikt nie jest zbędny, jest tylko częścią większej całości. Kornik tworzący kaligrafię pod korą zjada próchno tego, co było kiedyś ważne. W jamach chronią się lisy. Przebiega wśród drzew samotny wilk. W nocy i czasem za dnia pohukuje sowa. W lesie mojego serca jest tyle życia. Ale jest też śmierć. To nieodłączna część cyklu. Niezbędna.
Kiedy las był młody, a drzewa były niewielkimi siewkami, probowałam, uratować każde ze stworzeń. Każdą z roślin. Bluszcz, który owijał się na pniach drzew i zaduszał rosnące tak wolno klony i brzozy. Krwawiące na dopiero co zieleniejących mech nornice, złapane w potrzask zębów żbika, przyprawiały mnie o ból. To ja skowyczałam, nie one. Z czasem zrozumiałam, że nawet w moim sercu, jak w każdym kręgu istnienia, jedni muszą zrobić miejsce drugim.Choć ci najwięksi nie przeżyją bez najmniejszych. Wszystko musi być w równowadze. To była bolesna lekcja. Nadal ciężko przełknąć mi tę naukę. Ale już rozumiem. Już nie zaciskam pięści i nie zagryzam warg, powstrzymując łzy. Oddycham głęboko. Czuję zapach igliwia. Nauczyłam się i dlatego mój las nie ma ścieżek. Nie jest porządny i schludny. Rośnie niczym pierwotna puszcza. I rosnąc, głęboko tętni.
Znałam kiedyś człowieka, będącego jak Biały Królik który mówił o innych ludziach, że są ogrodami. Jego serce być może było ogrodem, choć dla mnie wydawało się największym i najżyźniejszym lasem. Bioróżnorodność jego serca była niczym w deszczowej dżungli Amazonii. Był czas, gdy po jego śmierci próbowałam przyjąć niektóre z unikalnych gatunków w swojej ziemi. Ale moja ziemia jest inna. Niektóre przesadzone szczepki urosły w siłę i stały się podstawą równowagi mojego lasu, bez szkody dla innych. Niektóre musiałam wyrwać, skauteryzować do ostatniego korzenia, bo pożerały mech i dęby niczym lotos na Nilu. Jeszcze inne po prostu zgniły. Nie mogłam się z tym pogodzić. Do dzisiaj zastanawiałam się nieraz, czy las mojego serca jest gorszy. Jest mniej pojemny. Jest mniej cierpliwy. Mniej przyjazny. Zrozumiałam jednak, że jest po prostu inny. Nie ma lepszego i gorszego serca. Są inne.
Po latach od zagłady jego dżungli, która zatrzymała się, nigdy więcej nie zateniła krwią- wyrywam ostatnie przegniłe sadzonki, które próbowałam do siebie przyjąć. Nie ma na co czekać.
Wyciągnęłam gnijące drzew i przeniosłam na skraj swojego lasu. Tam będę mogła obserwować je z oddali. Nie musi pić mojej wody, może przetrwa samo.