To dziwna właściwość mojej natury. Gdy wszystko idealnie wręcz się układa, pytam się, czym będę musiała za to zapłacić. Jakby w życiu naprawdę miała istnieć kosmiczna równowaga.
Coraz mniej wierzę w karmę. Nie liczę, że moje pozornie dobre uczynki będą kiedykolwiek wynagrodzone. Nie oczekuję zapłaty, bo dobre były też złymi. To co ucieszyło jednego, komuś mogło złamać serce. I to jest w porządku. Tak ma być. Taki jest świat.
Próbuję więc rozświetlić radość.
Potrzebuję wyjazdu. Ruchu. Odcięcia i tylko twojej obecności obok mojej. Naszej samotności we dwoje, pośrodku gór, oceanu i zazieleniających się bagien, przy których najgłośniej walczą łabędzie walczące z krukami. Potrzebuję renifera, którego spotykm o 3 nad ranem, wychodząc z namiotu, bo muszę, już muszę oddać mocz, choć na dworze tak zimno. Prostego jedzenia. Zasypiania bez dachu nad głową.
Na Islandii mamy lato. Niedługo przyjdzie maj. Odliczam dni. Próbuję schwytać radość, smutek, ten nieodłączny mi, spychając na bok. Nie zawsze muszę się nim opiekować.