Przeczucia z miękkiego wnętrza kości mnie nie myliły-po cudownie słonecznym tygodniu przyszły deszcze, wiatr i szarość. Jakby tamten tydzień był takim ostatnim.
Ostatnim, kiedy latają dookoła trzmiele, nie wiedząc, że nie powinny tego potrafić.
Każdego dnia podczas przerwy na lunch siadałam na dworze, na zielonej jeszcze trawie. Siedziałam, osłonięta od wiatru, jedząc pocięte warzywa, owoce, karmiąc się jednocześnie słońcem. Rozpływając się jak kot.
I wtedy zjawiał się on. Kruk. Mój pacjent, który przez ostatnie dwa tygodnie przestał być "moim", bo zmieniłam maszynę. Troszczyłam się o tych, którzy leczyli się naprzeciwko. Na początku kręcił się dookoła, jak przesadnie wychudzone ptaszysko owinięte w kolorowy koc, trzymając w ręce skręta i popalając. Chodząc po dziedzińcu szpitala i paląc to, co nielegalne. Kto zabroni wariatowi? Kto zabroni temu, kto umiera?
W końcu sfrunął do mnie. Przywitał się całkiem ochrypłym, zniszczonym głosem. Trochę po angielsku, trochę po islandzku, rozmowy o niczym. Nadmierne machanie rękami. Dni, w których miał energię i dni, w których było widać, że zdecydowanie jej mu brakuje. Chudnące z dnia na dzień ptaszysko. Czasem najgorsze w raku jest to, że nie można jeść, ale ciągle można rzygać. Tak bardzo, że człowiek czuje się, jakby go wywracało na drugą stronę.
Skończył się tydzień słońca. Przyszedł ponidziałek. Zmiana maszyny.
Gdy przyszłam rano, szefowa zmiany zaczęła opowiadać nam, co działo się, kiedy mnie nie było. Moja "oddziałowa islandzka mama" śmiała się, że dobrze, że przyszłam z powrotem, bo Kruk mnie lubi. Ponoć przez ostatni tydzień wyczyniał najróżniejsze cuda. Krzyczał. Wyzywał dziewczyny od faszystów. Zdzierał z siebie radioterapeutyczną maskę, rzucał się w niej jak uwięziony mały ptaszek, któy próbuje uciec z klatki, bijąc skrzydłami.
Szefowa śmiała się, że dzisiaj ja z nim wchodzę do środka i zobaczymy, jak będzie się zachowywał.
Chyba ta szalona metoda zadziałała. Albo przez weekend Kruk stracił są gniewną energię, albo faktycznie działam na niego jak osobiste valium. Był niezwykle miły, uśmiechnięty. Przybił mi piątkę, jak pierwszego dnia, kiedy go poznałam.
Jak będzie jutro? Pewnie tego nie wiedzą nawet jego najstarsi nordyccy bogowie. Ci, do których modli się staronordyckim zaśpiewem, kładąc się na stole.
Czasem mam wrażenie, że ludzie się rozpoznają.
Rozpoznają i wiedzą, że mogli by porozmawiać choć chwilę dłużej. Często okoliczności nie pozwalają na to. Mimo że w tym świecie wygląda to całkiem inaczej, boję się spoufalać. Nawet jeśli jego kot przychodzi na moje podwórko i nieraz patrzy w moje okna. W końcu Kruk jest moim sąsiadem.
Czasem można spojrzeć sobie w oczy i się rozpoznać, ale ostatecznie się minąć. A spojrzeniem przez moment wlać w środek źrenicy to, czego nie zdąży się powiedzieć.
Reposted from hormeza