Pamiętam tamten cudzy przecież ból

Jak tkankę wyrwaną z mojego mięśnia

Listopad i śnieg który spadł na trumnę jego matki

Mężczyzny a ciągle jeszcze tak naprawdę

Chłopca który stał się sierotą

Jego cichutki jęk i spazm na twarzy gdy to zobaczył

Westchnienie głośniejsze niż nocne skargi lelka

Pamiętam też jak krzyczał i płakał i wił się

Opleciony schronem moich ramion

Nienawidził śniegu w listopadzie

Dopóki sam nie umarł ciepłej jesieni o tej samej porze

O której mówią że jest wrzodem na dwunastnicy roku

Do końca życia nie zapalił ze mną ani jednego papierosa

Bo obiecał to mamie

Gdy podawał jej morfinę

Trzęsącymi się dłońmi skrzypka

 


Zawsze wraca to do mnie

Jakby ktoś mnie znienacka spoliczkował

Gdy poczuję drobne płatki śniegu topniejące na wargach

W momencie gdy nade mną wisi jasne niebo

W środku lata i złoconej jabłkami jesieni

Powinnam przywyknąć jak dorosła

Zrozumieć że tamtego życia

Już nie ma jak zeszłorocznych pszczół

To nowe miejsce gdzie ciągle wieje i pada

Owce  tutaj i w lipcu umierają w zaśnieżonych górskich przełęczach

Powinnam zrozumieć i nie robić z tego afery

Ale jest za późno o tyle śmierci

I za wcześnie na tyle przyszłych rozstań

 

Nie boję się swoich listopadów

Perforacji wrzodu który zatrzaśnie za mną ostatnie drzwi w szpitalu

Pogodziłam się z tym tak samo

Jak ciągle walczę z tym w swojej głowie

Puszysty śnieg na mojej trumnie

Nawet w środku lata jest dla mnie spokojną przepowiednią

Ta wizja mnie uspokaja

Jest jak nieustannie lodowate szczupłe dłonie

Przyłożone do mojego wiecznie rozpalonego czoła

Kompres dający ulgę choć przez chwilę

Gdy mogę zatrzymać ten bieg w sobie

Ten żal i przedziwną samotność

Zapomnieć o tym że muszę pogłębiać wdech i wydech

Zamiast oddychać jak normalny człowiek

Dotknij mojej twarzy a może moje serce zabije równo

 


Na razie ciągle boję się

Śladów ich bosych stóp na oszronionej trawie

Połamanych jak zmrożone źdźbła żywotów

Miłości  cichej ale nagle zerwanej jak wiosenna stokrotka

Kwiatek brutalnie ususzony w starym podręczniku do matematyki

I wklejony w dziecięcy  naiwny obrazek

Ciągle zapisuję w kalendarzu ich kolejne wizyty u lekarzy

Psychiatrów kardiologów onkologów

Pytam o leki i czy poszli na kolejne pobrania krwi

Jestem jeszcze przydatna mówię sobie

Bo nie mam w sobie nic innego co sprawiłoby że

Zostaliby na dłużej 


Tak jak mi niedużo już zostało lat

Więc chcę zdążyć  chociaż

Pocałować w  niespokojne nocną myślą czoło

Przypomnieć o noszeniu czapki gdy za mocno wieje

Opatrzyć zdarte po moralnym upadku kolano

Związać rozgryzione jak drobne niteczki nadgarstki

I nawet gdy w końcu zostawią mnie gdzieś po drodze

Bo będę niewygodna z tym całym nadmiernym bagażem

Ciągle walczę z płatkami śnieg spadającymi na czerwony język w czerwcu

Sierpniu i do końca mojego świata

 

Może razem a może całkiem osobno

Jak dalekie sobie dwie dłonie po przeciwnych stronach ramion

Skrobiące nocą paznokciami na starym tynku ścian wiersze

Mimo to dożyjmy proszę

Do spokojnej przepowiedni końca

Późnego lata i wczesnego maja

Dojdziemy z mozołem do listopada smażąc powidła we wrześniu

Z robaczywych śliwek węgierek

Których smak mam wciąż pod językiem

Jak wszystkie niewypowiedziane słowa

 

Jestem głupia  nie mam złudzeń i  wiem że

W końcu spadnie śnieg na wieko jasnej trumny

Lecz błagam jeszcze nie teraz

Wyszeptuję nieśmiało najdłuższy moment jednej choć chwili

Modlę się językami których nie znam

By nie  topił się przedwcześnie na moich spierzchniętych wargach i brwiach

Nie wykrzywił mi twarzy z zaskoczenia mrozem

Nie wpadł jak okruch do serca

Bo zawsze w tej bajce byłam przecież Gerdą nigdy Kajem

 


Chciałabym żeby nigdy nie wątpili o tym

Że byli kochani najcichszym rodzajem miłości

Kroplą wody która cierpliwie topi lodowce

Aż sama stanie się szronem


Reposted from hormeza