Mój Mąż nigdy nie lubił świąt. Miał, jak wielu, swoje powody. Dzisiaj czeka na nie ze zniecierpliwieniem. Drugi raz w życiu, jak mówi. Nie będzie żadnego zamordowanego drzewka i prezentów, bo wymaga tego okazja. To nie nasza rzecz. 

Będzie dużo wina, miłości i czułości w każdej formie. Będzie dużo dobrego jedzenia i maraton Władcy Pierścieni. To nasza rzecz. Bo tak wybraliśmy, bo sami to stworzyliśmy. Może spadnie śnieg, choć w tym roku Wyspa jest wyjątkowo ciepła. Ale i tak nie potrzebujemy mrozów, tylko siebie. Odczarowałam dla niego świeta, jak mówił mi w nocy. Tak jak wiele innych rzeczy. Tak jak on zdjął ze mnie wiele złych uroków. 

Tak właśnie powinno być. 

Piję dziś o poranku herbatę z liści brzozy, w ciemności islandzkiej zimy i planuję, jak będę przy muzyce, w spokoju, czekając na jego powrót lepić pierogi. Już dzisiaj, bo dlaczego by nie? Bo żadna tradycja mnie nie wiąże, nie trzyma. Chcę go nimi nakarmić, przelewając w nie całą swoją miłość. Bo dlatego właśnie kocham gotować dla ludzi, którzy są dla mnie ważni. To wyraz troski. To wyraz tego, że mi zależy. I może to być krzywe ciasto z zakalcem, może być domowy chleb. Dzisiaj będą pierogi z kapustą i grzybami. Prostota sama w sobie. Tak jak prosta i oczywista jest miłośc. Jest. Nie trzeba jej nieraz komplikować. 

Biegam po domu, smażąc, tańcząc do muzyki. I jest mi dobrze. Jestem szczęśliwa. Po ciężkich miesiacach zbliżam się znów do przesilenia. Dosłownego, zimowego. Yule ( to moje uochane przecież!). I tego we mnie. Znowu, schodząc w mrok się czegoś nauczyłam. Znowu odzyskuję siebie. Tę dziewczynę, której nic nie złamie, a każda kolejna blizna na sercu będzie przypominała o tym, co straciłam, co zyskałam, co zaakceptowałam. Każda blizna w kolejnym ciężkim momencie ( nie łudzę się, że istnieją happy endy ostateczne, to byłoby przerażające!) będzie mi pokazywała, że już przetrwałam. Że potrafię. Że zawsze odzyskuję spokój i radość. I mogą być ciemniejsze dni. Ale te są potrzebne. Bo są częścią całości życia. Jak można byłoby trwać tylko w blasku? Znam to nawet w dosłowności islandzkiego lata. To bywa bardzo męczące. 

Biegam więc po domu smażąc i tańcząc, ugniatając ciasto i umierając z miłości. Bo kocham, kocham, kocham. Tak mocno, że czasem chciałabym o tym krzyczeć, choć najczęściej wybieram milczenie. Bo boję się, że ludziom naprawdę czasem może peknąć serce, że mi się zdarzyło ( przypadkiem, wcale nie chciałam, los był przewrotny!), a im nie. Doceniam co mam, znam tego wartość. Wiem, jaki to cud, że my, że przez tyle lat kochamy się z każdym rokiem coraz mocniej i mocniej. I czułość nie ustaje i namiętność, a człowiek aż nie może dowierzyć, że można jeszcze więcej kochać drugiego człowieka, podejść bliżej, choć nieraz jakby się było w cudzej skórze- i nadal czuć się wolnym. Ale często o tym milczę. To bardzo głupie. Powinniśmy umieć dzielić się tym, co najpiękniejsze. Czasem więc to się ze mnie wylewa. Więc tak jak dzisiaj śpiewam o tym głośno i głośno mówię, szykując się na prozaiczne lepienie pierogów. 

 

Największy cud osiada na prozie życia. Dzisiaj zwyczajność ma najjaskrawsze barwy. 

 


Reposted from hormeza