Był mężczyzną 

Ale w jego oczach mieszkała sarna

Schwytana w sidła po długiej pogoni

Czarne ślepia pełne strachu cierpienia

I niemej prośby dajcie mi już odpocząć 

 

I choć nie dzieliłam z nim języka

A on potem swój własny na zawsze stracił 

Najśpiewniej jak potrafiłam 

Szeptałam trzymając go za rękę 

Nic już nie bój 

Na końcu nie boli 

 

Przeczytałam potem w dokumentach

Że umarł we śnie

Przed dniem w którym chciałam przyjść

Usiąść i obrać mu pomarańczę koło łóżka

Jeśli wcześniej zrozumiał cokolwiek

To chociaż raz nie skłamałam

 

Gdy jeszcze padały między nami słowa 

Zapytałam go czy ciągle pali

Czując od niego ten jedyny 

Tak zmysłowy zapach tańca na krawędzi 

Jaki noszą na sobie poeci

 

Zaśmiał się chrapliwie

I machnął ręką jak już na pożegnanie 

A znasz pisarza chorego na raka

Który nie pali? 


Reposted from hormeza