Zastanowiłam się nad tym kolejny raz, czy mam na to siłę. Gdy ten człowiek, zmieniony w ból płakał, wstrząsany dreszczami, wycieńczony kolejną falą wymiotów, przytulony do mojego miękkiego ciała- pomyślałam, Bogowie, którzy nie istniejecie- czy ja nadal potrafię? Gdy powiedziałeś, że boisz się umrzeć, zakryłeś twarz dłonią i zwyczajnie się rozpłakałeś. Czy jestem w stanie przywiązać się, pokochać i jeśli- jeśli będzie trzeba- odprowadzić go do końca?

Nagle z przypadkowej kawy, tak szybko, tak instensywnie zostałam osobą, której nieśmiało dałeś znać, że potrzebujesz kogoś. Bo jest źle. O 5 nad ranem, zaczyna być źle. W  jednym z najgorszych momentów swojego życia. Powinniśmy sikać przy sobie i wymiotować po nieprzyzwoitej dawce alkoholu, a nie w ten sposób. Wyszło inaczej. Zostało śmiać się, że może za jakiś czas to będzie honor tak rzygać ze mną u boku po nadmiernej dawce wina i tequili. Oboje mamy  do tego trunku sentyment, a nasze matki mają tak samo na imię. Mimo że moja jest z Polski, a twoja z Islandii. 

To nigdy nie jest łatwe. Być. Sprzątać czyjeś dosłowne nawet rzygi z powodu takiej a nie innej choroby. Trzymać za rękę tuż przed ostatnim oddechem, jeśli trzeba, jeśli....

Odpędzam czarne scenariusze, trzymając za chłodną, ale spoconą dłoń.  I już po chwili śmiejąc się przez łzy z jakiegoś głupiego tekstu o płakaniu na kobiece piersi, wierzę, że będzie dobrze. 

A wtedy, na przypadkowej playliście poleciał ten kawałek. Zawsze kojarzyłam go z inną osobą, którą tak bardzo kocham. Której medicine przez moment zabrało duszę. Ale ona nadal tam była. I ten kawałek przyszedł teraz, właśnie teraz. Przy kolejnych, zwykłych ludzkich łzach. 

I gdy po prostu ten człowiek cicho płakał przed kolejną falą wymiotów, przytulalam go, głaskałam po niesfornych włosach i nuciłam, a to wszystko nabrało innego zupełnie znaczenia. 

You could still be, what you want to,

What you said you were,

when I met you.

You’ve got a warm heart,

you’ve got a beautiful brain.

But it’s disintegrating,

from all the medicine.

from all the medicine.


I wiedziałam, że odpowiedź jest jedna. Ktoś już go zostawił, ktoś, kto powinien z nim zostać i powinien siedzieć z nim w tej łazience, kiedy wstrząsają nim niekończące się spazmy ciała, które pozbywa się trucizny. Ja nie mam żadnego obowiązku. Obowiązek? To ułuda. Są chęci, nie obowiązki.

To nie ja powinnam tu być, jeśli ktoś w ogóle, ale widzę w nim to, czym jest i to, co wierzę, będzie. Chcę, żeby wyzdrowiał, choć właściwie jesteśmy sobie obcy. A dzisiaj chyba doświadczyliśmy tego, co powinni najbliżsi, a co nawet dla nich nie jest łatwe. Zdarcie każdej maski.

Bliskość czasem rodzi się znienacka. Tam, gdzie ma, rodzi się znienacka. Nie goniona, nie wmawiana na przekór. 

 

Czy mam na to siłę, jeśli coś się stanie? To nie jest pytanie, na którą znajdę jednoznaczną odpowiedź. Wierzę, że mam. Ale przede wszystkim, wiem czego chcę. Nie ucieknę. 

Nie uciekam gdy robi się ciężko i niewygodnie, bo tylko to złamałoby moje serce tak, że ze wstydu i straty czułości pękłoby tak, że już nigdy nie udałoby się go skleić. 


Reposted from hormeza