W nocy przyszedł wiatr. 
Sobota nie mogła być piękniejsza. Pełna ciepła, nieśpieszności i czułości. 


Tyle spokoju. W specjalnej jodze, gdy księżyc wchodzi w pełnię, medytacji, afirmacji. W emocjach między nami, błyszczących dobrem. Nie myślałam. Nie rozdrapywałam. Na dworze mróz i śnieg, a w domu tyle ognia świec, przy których można się ogrzac. 

 

A w nocy przyszedł wiatr. 

A w nocy przyszedł deszcz i ciepło, które niszczy śniegowe konstrukcje. 

A w nocy zabłyszczał księżyc Wilczą Pełnią i zawył. 

Zawołało mnie wiatrem, błękitnym blaskiem i nadmiernym ciepłem. Kazało otworzyć oczy. Przyniosło sny. Wcale nie były przyjemne. Nie były przerażające, ale powiedziały "idź i patrz". Naszpikowane symbolami jak wilcze doły kolcami. Nie mogłam w nie nie wejść, ostrożnie, próując nie przebić swoich łap- mimo to trochę przez moment się kalecząc. 

Wilczy blask wyciągnął nocą to, co musiało wyjść na wierzch. Kolejne zrozumienie. Kolejne zamknięcie w tym, co docierało do mnie od paru dni, a może i tygodni. 

Znów mówiąc sobie nocą, że pewne utraty to miejsce na co innego, zasnęłam. 

O poranku za oknem ujrzałam, jak śnieg zmienia się w wodę. A spod topniejącego powoli puchu wyłania się wcale nie droga, po której można bezpiecznie stąpać. Spod lodu najpierw wyszedł lód. Śliski, o ostrych krawędziach, brunatny. 

Woda wlewała mi się prawie do mieszkania. Z dachów spadają śniegowe czapy i sople, które mogą uderzyć, gdy przechodzisz pod domem i poważnie zranić. 

Wyszliśmy na spacer. Idąc obok siebie bardziej niż z sobą, nie mogąc rozmawiać, bo porwisty, nadmiernie ciepły po mrozach wiatr zasznurowywał powiewami usta. Podcinał nogi, próując wywrócić, jakby złośliwie bawiąc się, gdy ty próbujesz tylko iść, iść, a może i gdzieś dotrzeć. Szliśmy więc obok siebie, a wiatr nie tylko podcinał mi nogi, ale i szeptał do ucha. Mówił to, czego nie chciałam słuchać, choć przecież wszystko było we mnie. Wszystkie te myśli, te słowa, te prawdy. 

Wiatr zakradł się do mojego serca, wydobył to co w nim zamieszkało i zaczął opowiadać światu wyciem. Tak, by dotarło to też i do mnie. Czasem ktoś musi ci powiedzieć to, co i tak w głębi wiesz. Czasem to może być i wiatr. 

Ślizgałam się, stawiała opór powiewom, które pchały mnie po lodzie niczym bezbronną żaglowkę. Aż dotarliśmy z powrotem do domu, tego portu, gdzie zawsze się ogrzeję, choć nue tylko dlatego, że mury są solidne. Inne rzeczy sprawiają, że czuję się jeszcze bezpieczniej.

Dotarliśmy więc. Mokrzy, choć nie pada. Zmarznięci, choć jest o wiele cieplej niż przez ostatnie tygodnie. 

 

Śnieg nie może leżeć wiecznie. A księżyc znów zmaleje, zniknie, by potem opromienić blaskiem nowej pełni. Wtedy zrozumiem pewnie inne rzeczy. Przyjdą inne sny. 

Na razie jest lód, po którym tak ciężko będzie iść jeszcze przez jakiś czas. I prawda, którą obracam w ustach jak mały kamyk wyłowiony z rzeki. Tak kiedyś uczono się poprawnie mówić. 

Ja zachowam milczenie, bo co więcej mówić? Obrócę kamyk w ustach dla siebie. Dla słów, które powiem sobie, nie dzieląc się już każdą prawdą. Bo i po co? Obrócę ten kamyk, wiedząc już, że akceptacja pewnych rzeczy nie zawsze musi przynieść ciepło i czułość. Akceptacja nie zawsze musi być happy endem. Może po prostu....byź. 

Ackeptacja może mieć przezroczystość lodu na zamarzniętym jeziorze, być zimna i obojętna. To właśnie zrodziło się we mnie. I wcale nie jest czymś gorszym. Jest czymś nowym, czego nadal się uczę. Dziwnie twardym w moim tak przecież miękkim środku. Badam krawędzie, badam fakturę. Smak. Oswajam się z tym. 

I jeszcze dziś, ponownie, zawyję do Wilczego Księżyca wśród wichrów. 

 


Reposted from hormeza