Jako dziecko

Zrywałam całe bukiety kwiatów

Przynosząc je do domu

Płakałam niesczerze ze złością gdy czasem

Ich główki mdlały po drodze  

A płatki cichutko kruszały i odpadały

Zanim dotarłam do wymyślonego im celu

Nic nie obchodziło mnie za to

Gdy gniły w wazonie tygodniami

Może wtedy uniewrażliwiłam swoją tkankę

Na śmierć i rozkład 

 

Teraz

Gdy latem wyspa wybucha

Fioletowym błękitem 

Zmieniając jałowy ląd w ocean o barwie

Którego nigdy nie będą miały ludzkie oczy

Czuję pragnienie aż w dole brzucha

Chcę posiąść ten widok i jego ulotność 

Zerwać całe naręcze łubinu 

Zanieść do domu

Oswoić w czterech ścianach ten kolor

 

Hamuję jednak siebie i ruch dłoni która

Chce się zmienić w lipcu w sierp

Uciąć głowę pragnienia tradycją Judyty

Napoić je martwą stojącą wodą w wazonie

Pamiętam o tym

On w moim domu będzie obcym i wyblaknie

Jak leżący w śpiączce umierający powolnie

Na sterylnym szpitalnym oddziale 

 

Powtarzam sobie pieśń 

O pochopnych pragnieniach chciwości

Pożądać to nie kochać 

Oswoić to nie posiąść 

Posiadać to brutalnie mordować 

 

Proszę cię więc 

Choć pociąga mnie

Dalekie piękno 

Nigdy nie dawaj mi pochopnych obietnic 

Nie podaruj mi nigdy ciętych kwiatów 


Reposted from hormeza