Pewien człowiek powiedział mi, że tak naprawdę to pewnie ja przyciągam i zrzucam na niego wszystkie nieszczęścia. Pewnie nie robię tego specjalnie, ale nie da się tego ukryć, to moje dziwne duchowe voo doo, on to wie. 

Uwierzyłam mu. Tak samo jak uwierzyłam, że śmierć dwójki ludzi, których kochałam, też do nich przyciągnęłam.  

 

A może ja po prostu mam talent do zjawiania się wtedy kiedy trzeba. Tak jak mówiła babcia. 

Wtedy, kiedy nieszczęścia jak sfora wygłodniałych, zdziczałych psów zacieśnia krąg tak blisko, że może już ugryźć w łydkę. Skądś słyszę to ujadanie. 

 

Mój mąż mówi, że muszę to lubić. Jak można lubić ludzki dramat, rozpacz, cierpienie? Zupełnie nie rozumie, że wcale mi to nie jest potrzebne. Ale nie umiem być głucha na skowyt. Po prostu nie potrafię.  Zwłaszcza, gdy w czuwaniu rodzi się międzyludzka czułość, tak zwyczajna, a tak unikatowa w tym świecie. Gdy rodzi się dobro, przy którym ja też mogę się ogrzać.

 

Może więc wcale nie przyciągam nieszczęścia. Może mam inny talent. 

Potrafię czasem słuchać i słyszeć. 

 

 

Nad ranem uświadomiłam sobie, że prawda jest jedna- nigdy jeszcze się nie spóźniłam.  


Reposted from hormeza