Siedząc na wynajmowanej przez ciebie kanapie poczułam się jak ocean, który wzburzony sztormami, poszarpany wiatrami, wpadł wreszcie do spokojnej zatoki fiordu.
Zaprosiłeś mnie nieśmiało do swojego chwilowego domu. To ja zawsze pierwsza otwieram drzwi. Z tobą jest trochę inaczej, ubiegłeś mnie niespodziewanie całkiem. Może dlatego, że wisi nad tobą widmo, że nie ma czasu. Że coś za chwilę się skończy. Ten potencjał relacji. Nie dlatego, że któreś z nas by się znudziło, zaczęło unikać poważnych rozmów jak to ma nieraz miejsce i zwyczajnie, poczucie bliskości z drugą osobą by się rozpłynęło. Nie ma czasu dlatego, że zabierze cię śmierć. Znasz więc wagę tego, co oznacza znalezienie człowieka, który chce cię wysłuchać i który chce ci coś opowiedzieć. Jest i w tym coś niezwykłego.
Pierdolisz więc konwenans i nieśmiało proponujesz herbatę u siebie. Robisz mi niesamowicie dobre tosty z awokado, a ja patrzę, jak radzisz sobie sprawnie z jedną tylko ręką. Jest domowo i swobodnie. Zakochuję się w twoim różowym swetrokocu w liski, który masz od mamy. Od moich zachwytów czerwienieją ci uszy. Rozpoznaję już to.
Nie czuję się jak ktoś kto dryfował, bo jakiś czas temu odkryłam, że sama jestem oceanem. Falą i nieskończonym potencjałem życia. Doznałam wtedy tak ważnego olśnienia! A na twojej kanapie, z herbatą, czuje się jak otoczona górami fiordu. Mogę odpocząć i mogę spokojnie się wylać i rozlać bezpiecznie. Połączyć z rzekami twoich historii. Trochę boję się, że za jakiś czas powiesz mi, że mam przestać. Ale coś głęboko mówi mi, że wiesz, że nie ma na takie rzeczy czasu. Pozwolisz mi być, bez granic, wlewać się w twój ląd. Muszę zaufać tym przeczuciom, tylko je mam. Choć w ostatnim roku chciałam za bardzo uwierzyć w inne, choć pewien wilk za bardzo mi przegryzł dłonie- zaufam tym. Zaufam sobie, bo przecież nie chcę zakładać zbroi. Nie sponiewierasz mojego miękkiego, prawda? I tak się trochę przybrudziło i poszarpało.
Bo jednak poczułam się jak ocean w spokojnej zatoce. Wyszeptałam więc, że jestem falą. Opowiedziałam ci o tym.
A przy kolejnym kubku ty, prawie jakby ze łzami w oczach ( choć nie mam pewności, bo było już ciemno i przygaszone światło skrywało cię za mocno) powiedziałeś, że jestem niezwykle odważną dziewczyną. Jestem odważną dziewczyną bo nie boję się polubić chłopaka, który umiera. I nie jesteś głupi. Wiesz, jak to może wyjść i wiesz, czemu inni nie chcą. A tobie nie chce się wszytstkiego opowiadać na przypadkowych spotkaniach i tłumaczyć wielu spraw. Trochę poszedłeś drogą na skróty ze mną. Nie mam tego za złe. Wręcz przeciwnie.
Opowiedziałeś, dlaczego wyszło tak a nie inaczej, dlaczego w tym mieście odciąłeś się od wszystkich.
Gdybyś mówił po polsku, zacytowałabym Bursowskie "mam w dupie małe miasteczka". Ja wzięłam trochę twojej historii, a ty mojej. Zasiedziałam się za długo. Oboje byliśmy zmęczeni, ja przez poranne wstawanie, ty przez swoje leczenie i jego skutki uboczne. Zmęczeni przez nadchodzący sztorm, wyczuwalny w naszych kościach. W końcu wyszłam. Oboje wiemy, że następnym razem to ja otworzę drzwi swojego domu. Spróbuję.
Bo ja zawsze wplącze się w jakąś dziwaczną historię. Ale myślę, że po prostu w ten albo inny ludzki sposób potrzebujemy siebie nawzajem.
Wróciłam do domu, wtuliłam się w Męża i opowiadając mu o całym popołudniu które zmieniło się w wieczór, pomyślałam, że te dni mają już o wiele więcej światła i czuję się powoli, w tym roświetlanym mroku, że gdzieś tam czai się wiosna.
I słyszę w uszach, jak śpiewają drobne zaroślowe ptaki. Drozdy i rudziki. I będzie co ma być, ale tej wiosny wyćwierkają swoją radosną pieśń. A ja będę słyszeć ją przez otwarte na oścież okna. Drozdy i rudziki zawsze przychodzą w porę, żeby naprawić nasze zmarznięte chłodem osamotnień serca.
Reposted from hormeza