Mijając 2 miesiące, od kiedy pracuje w szpitalu, w wyuczonym zawodzie. W języku, którego nie znam. W działce medycyny, z której sporo zapomniałam, przez lata pracując w całkiem inny sposób.
Nie łudzę się, że przedłużą mi umowę. Czy też mówiąc inaczej, tkwię w dziwnym stanie zawieszenia. Nie znam języka w którym pisana jest dokumentacja, w którym mówić miałabym do współpracowników i pacjentów. Nie mam jeszcze pozwolenia na wykonywanie zawodu przez opieszałość urzędów ( te bowiem w każdym kraju pracują tak samo). Myślę, że popełniłam spory falstart zaczynając pracę na oddziale, bo z żadnej strony nie mam jak pokazać, jak wiele umiem. Przypominają mi się czasy studenckie, bo jestem tam bardziej stażystką, niż pełnoprawnym pracownikiem ochrony zdrowia. Nadchodzący miesiąc przyniesie rozwiązanie. Wóz albo przewóz.
Czuję się tam osobna. Poza stadem. Nic dziwnego, skoro przysłuchuję się pogaduszkom zamiast w nich uczestniczyć. Toczą się w języku, z którego wyławiam pojedyńcze słowa a nie całość sensu. Wszyscy są bardzo mili, nie zrozumcie mnie źle. Nie usłyszałam złego słowa. Ale widzę, że niektórych też irytują pewne sytuacje. Falstart.
W tym tygodniu przeżyłam bardzo duży kryzys. Każdego dnia chciałam po prostu wyjść z bunkra radioterapeutycznego, w którym pracuję, złapać oddech, poczuć światło dnia i nie wracać już nigdy do tych podziemi.
Jutro już piątek. Przeżyłam ten tydzień. Ale nie może być za lekko.
Piątek dołożył mi typowo piątkowe wyzwanie.
W mojej pracy jest jedna osoba, z którą załapałam świetny kontakt. Cyniczny fizyk w średnim wieku, który jak ja jest imigrantem. Zabawny Angliko- Pakistańczyk który uprawia buraki w wynajętym ogrodzie i pokazuje mi zdjęcia swoich ogrodniczych sukcesów. Jutro jego ostatni dzień w pracy. Wraca do swojego domu, z jednej wyspy na drugą. Nie szkodzi. Polubiłam go, bo też jest inny, odstaje od reszty i to nie tylko przez pochodzenie. Polubiłam go, ale nie zdążyłam się przywiązać pomimo zjadanych razem na ławeczce przed szpitalem lunchy i przerzucania się ironicznymi żartami.
Fizyk który nienawidzi ludzkości wymyślił jednak, że przydałoby się pożegnalne piwo dla całego oddziału. Ot, piątkowe spotkanie po pracy, trochę kurtuazyjne, ale niezobowiązujące.
Mimo wszystkich czerwonych śwaiteł w głowie i wycia syren alarmowych postanowiłam, że spróbuję. Napiję się zwyczajnie piątkowego piwa z ludźmi, z którymi pracuję. Mimo pewności, że poczuję się samotna w tłumie mówiącym w języku, którego nie rozumiem ( nie mówi w nim też ów fizyk, to jakieś pocieszenie, prawda?), czasem tylko wtrącając angielskie zdania, pójdę. Spróbuję. Chociaż jedno piwo.
Być może magicznie coś zmieni, może w jakiś sposób się otworzę, choć nie wierzę w to za bardzo, mam tylko głupiutką nadzieję. Może nie ucieknę z poczuciem, że jestem dziwadłem, które pewnych rzeczy nie przeskoczy.
Mimo pragnienia ucieczki do domu, zakotwiczenia na bezpiecznej kanapie wejdę do jakiegoś baru. I być może będę się śmiać swoim najgłośniejszym śmiechem, który zawsze zwraca uwagę, ale i zarażą.
Mimo że chcemy zostać w środku, nie możemy zostać w środku na zawsze. Świat czeka. Jest przerażający, ale nie można przed nim uciec. Trzeba mu wyjść naprzeciw.
Ja spróbuję czymś tak nieznaczącym jak piątkowe piwo.
Trzymajcie za mnie kciuki. Jutro, gdy wyłączę akcelerator nie będę już tak odważna i będą trzęsły mi się nogi, gdy wkroczę na tę ścieżkę.
Ale to nic, bo mam mocne postanowienie by nią pójść.
Reposted from hormeza