Chciałam dzisiaj wędrować. Chciałam nawet tańczyć. Wybrać się na niedaleką malutką plażę. Na tę ukrytą za skałami, które oddzielają wzrok miastowych spacerowiczów od tego, co dzieje się na brzegu. 

Chcialam w swoim żółtym sztormiaku prześlizgnąć się na dół i wpatrzona w napływającą wodę po prostu tam być. 

Zdjąć buty i bosymi stopami poczuć czarny, zimny jeszcze piasek. Zmoczony nie tylko kolejnymi pocałunkami oceanu, ale i deszczem. Krople tak różnej wody pod moimi stopami. Taki miałam kaprys. Po ciężkich snach, od których głowa stała się rozpalona, chciałam ochłodzić, orzeźwić myśli. Wodą oceanu, która stała się żyzna i pełna nowonarodzonego życia. Wodą deszczu, który karmi zielony islandzki mech, pijący go łapczywie na każdej ze skał. 

Te skały są żywe. W ich spokoju i stateczności drzemie właściwa istota rzeczy. 

 

Na plaży ponoć pojwiły się kraby. Brodząc boso po zimnym, czarnym piasku chciałam się sama o tym przekonać. Bujając swoim ciałem w rytmie nadawanym przez wiatr, chciałam obserwować całkiem inny niż mój, taniec- taniec zniszczenia. 

Kraby też przyszły za wcześnie. Woda jest za ciepła, a ziemia za długo skuta jest lodem. Na granicy światów widać to wyraźnie, że ta szczelina rozsuwa się za szybko i nikt nie jest w stanie przeskoczyć. Tak mało więc par zawiruje na czarnej plaży, nadając rytm cyklu Życia- Śmierci- Życia. Jeszcze nie ma tak wielu sieweczek. Jeszcze nie ma tak wielu ostrygojadów. Są mewy. Może w tym roku to one ucztować będą jeszcze obficiej, niż w poprzednich latach. Są ludzie, którzy na kraby zastawiają pułapki. Mewy i ludzie, oni , elastyczni, oni się najedzą. Inni być może nie zdążą. Nikt nie wie, jak długo ocean wypluwać będzie wędrowców łąk stworzonych z alg. Inni być może umrą z głodu. Przetrwają najsliniejsi. Najszybciej zmienni. Po prostu, ci pierwsi. 

Mimo wszystko chciałam zobaczyć ten niezwykły taniec, w którym mewy są niszczycielami światów. Mimo dwóch skrzydeł stają się czterorękim Śiwą, z wdziękiem obwieszczającym zagładę krabiego świata. Chciałam usłyszeć skrzeczące kruki, które jak pamięć i myśl, zawsze ostatecznie się zjawiają i widzą o wiele więcej, niż my, krótkowzroczni, możemy dostrzeć. Zawsze próbuję dosłyszeć ich imiona, ale nadal jestem głucha. 

 

Chciałam dzisiaj wędrować. Usiąść w opustoszałym parku, tym zrodzonym z ludzkich rąk, ale ich dzisiaj pozbawionym, bo deszcz i wiatr nie są przyjazne. 

Arktyczne łabędzie trąbiące już nie kłócą się ze sobą. Co miało zostać przydzielone i rozdzielone sprawiedliwie, zostało. Ich monogamiczne miłości przetrwały zimę i znów, nie są stadem, białą zbitą masą, karmioną chlebem- są osobnymi bytami liczonymi drugą z kolei liczbą. 

Ale są też te samotne. Te, które w tym roku nie znalazły swojej miłości w przededniu wiosny, miłości, którą będą czcić do końca życia. A może chciały być same. Dla siebie. I to też jest w porządku.

Chciałam pójść do opustoszałego parku i przykucnąć na brzegu, przy jednym z nich. Już nie tańczyłabym, tylko nuciła. Jedyną piosenkę, którą tak dobrze znam w języku wyspy. 

"Łabędziu, łabędziu, powiedz mi- gdzie można żeglować po zachodzie słońca?"

Wiele chcialam od tego dnia. Czyste przypadki sprawiły, że musiałam znaleźć inne miejsca do śpiewu i tańca. W środku. W sobie.

Deszcz nie zmoczy moich bosych stóp i twarzy. Liże tylko szyby, przez które mogę spoglądać. Wiatr wyje nie szarpiąc moich włosów, które wyrywają się spętaniu. Szumi w oddaleniu, jakby nie należał wcale do mojego świata. Nie marznę. Jestem bosa, ale czuję tylko ból podłogi.

To zawsze lekcja pokory, nie mieć tego, co chce. Nie wędrować tymi ścieżkami, które pojawiły się w głowie i sercu, jako czysta chęć, potrzeba. Świat nie ma obowiązku spełniania naszych zachcianek. 

I to jest w porządku. I na to też się godzę. 

"Łabędziu, łabędziu, zapewnij mi wolność z tobą". 


Reposted from hormeza